Braterstwo dla pokoju

Od razu mnie przyciągał, bo widać, że to jest człowiek oddany sztuce” – wspomina gitarzysta Raphael Rogiński. „Zaskoczy nas jeszcze nie raz, ponieważ jest człowiekiem niezwykłym” – nie ma wątpliwości reżyserka Maja Kleczewska. Przed państwem Mamadou Góo Bâ

Braterstwo dla pokoju_Dwutygodnik_1
Teaser Image Caption
Mamadou Góo Ba

Tekst powstał w cyklu „Kultura uchodźcza w Polsce” w ramach naszej współpracy z Dwutygodnikiem. Pierwotnie ukazał się na stronie Dwutygodnika.

Według Mamadou „Góo” Bâ sztuka powinna zawsze służyć społeczności. Wpływać na ludzi, pomagać im – nierzadko w bardzo bezpośredni sposób, jak wtedy, kiedy Senegalczyk pracował z dziećmi żyjącymi na ulicy. Takiej filozofii artysta nauczył się w latach 70., kiedy nagle musiał zastąpić w teatralnym zespole starszych kolegów, którzy trafili do więzienia za krytykę prezydenta Léopolda Sédara Senghora. Nie zastanawiając się wiele, Góo wszedł w ich buty. 50 lat później wciąż robi zaangażowany teatr – tyle że w Warszawie. 

Kiedy kilkanaście lat temu Góo przeprowadził się do Polski, bardzo szybko nawiązał współpracę ze StrefąWolnosłową – inicjatywą, która kierowała się bliskimi mu ideami: dialogu, otwartości, troski o drugiego człowieka. Pomyślałem, że to niezwykłe, że pomimo przeprowadzki, zmiany otoczenia i języka Senegalczyk od razu rozglądał się za miejscem, które umożliwiłoby mu wpływanie na lokalną społeczność. „W Warszawie nie szukałem miejsca, w którym mógłbym pomagać, szukałem pracy” – sprowadza mnie na ziemię artysta. „Oczywiście chciałem kontynuować to, czym zajmowałem się do tej pory, ale wiedziałem, że to nie będzie łatwe”.

Z Góo rozmawiałem na moment przed jubileuszowym koncertem Warszawskiej Orkiestry Improwizowanej, z którą występował. To o tyle wymagający interlokutor, że nieustannie dba, by nikogo nie urazić, a swoje zasługi umniejszać. Z drugiej strony, to spotkanie ma dla mnie wielką wartość, bo za każdym razem, gdy próbuję coś uprościć lub podkręcić – tak jak w przypadku jego początków w Strefie WolnoSłowej – Senegalczyk uśmiecha się szeroko, kręci głową niczym Larry David w rzadkich momentach zakłopotania i powtarza te same słowa: „No prawie”. Po kwadransie śmiejemy się, że to nasz dżingiel.

Za każdym razem, gdy próbuję coś uprościć lub podkręcić, Senegalczyk uśmiecha się szeroko, kręci głową i powtarza: „No prawie”

Przyznaję, przystępuję do pisania tego tekstu solidnie zaopatrzony w uproszczenia. Są one wynikiem moich braków w wiedzy, ale także narracji powielanych w książkach czy lekko podkoloryzowanych opowieści o Góo, którymi w dobrej wierze dzielą się ze mną jego współpracownicy. W „Historii współczesnej Afryki” czytam na przykład, że Senegal to prymus, jeżeli chodzi o demokrację i prawa człowieka. A przecież nie potrafię tego pogodzić ze wspomnieniami Góo o dorastaniu w latach 70. Aby jakoś dojść z tym do ładu, proszę o pomoc Wiesława Lizaka, który specjalizuje się w polityce międzynarodowej tego kontynentu. „Senegal to był rzeczywiście prymus, choć oczywiście prymus na tle innych krajów afrykańskich” – tłumaczy politolog. „Od czasu powstania państwa w 1960 roku Senghor pełnił urząd prezydenta przez dwadzieścia lat. I był też pierwszą głową afrykańskiego kraju, która dobrowolnie odeszła z urzędu – wszyscy przed nim albo umierali, albo odchodzili w wyniku zamachu stanu. To pokazuje, że nie był raczej autokratą”.

Nie oznacza to jednak, że prezydent Senegalu był stuprocentowym demokratą. A na pewno nie był nim przez cały okres sprawowania urzędu. W 1962 roku w kraju doszło do nieudanego zamachu stanu zainicjowanego przez ówczesnego premiera, który wyznawał „realny socjalizm”. Po tych doświadczeniach, jak twierdzi Lizak, Senghor zaczął eksperymentować z systemem politycznym, wprowadzając bardziej autorytarny reżim. „Przez ponad dekadę w Senegalu mieliśmy do czynienia z systemem prezydenckim i konstytucją, do której oficjalnie wpisano system jednopartyjny” – tłumaczy badacz. „W najnowszej historii Afryki był to dość powszechny etap rozwoju sytuacji politycznej, zakładający ograniczenie roli opozycji. Z tym że Senghor ostatecznie doszedł do wniosku, że to nie jest dobra droga dla państwa”.

Pierwsze kroki Góo na polu kultury przypadły właśnie na ten autorytarny okres. Artysta wspomina, że przy braku legalnej opozycji politycznej w Senegalu rozwijał się ruch kulturalny, który coraz głośniej kontestował władze. „Powstawały spektakle, pisano wiersze – wszystko działo się oddolnie, w podziemiu” – wspomina Senegalczyk. „Ze sceny mówiono o sprawach, które bezpośrednio dotykały polityki. I ja też brałem w tym udział”.

W Senegalu rozwijał się ruch kulturalny, który coraz głośniej kontestował władze. „Ze sceny mówiono o sprawach, które bezpośrednio dotykały polityki. I ja też brałem w tym udział”

Studenci występowali przeciwko ograniczaniu demokracji, ale także przeciwko powszechnym wpływom Francji. „Państwo ogłosiło niepodległość, de Gaulle się na to zgodził, ale Paryż wciąż decydował w bardzo wielu sprawach” – tłumaczy Góo. „I trudno, żeby było inaczej, skoro gwarantem stabilności senegalskiej waluty pozostawał francuski skarb państwa”.   

Temat franka CFA jest wciąż obecny w dyskusjach toczonych przez senegalskich polityków. „Ten system wspólnej waluty rodzi kontrowersje, bo rzeczywiście wyprowadza poza afrykańskie państwa, które ją przyjęły, kwestie decydowania o pewnych elementach związanych chociażby z kursem tej waluty” – wyjaśnia Lizak. „Wielu polityków uważa, że należy od niego odejść jako mechanizmu neokolonialnego, natomiast ma on niewątpliwie pozytywne skutki dla sytuacji gospodarczej tych krajów”.

W samej debacie nie ma oczywiście nic złego. Sami toczymy podobne spory wokół euro. W Senegalu lat 70. sprzeciw wobec polityki rządu mógł jednak prowadzić do osadzenia w więzieniu lub – jak twierdzi Góo – natychmiastowego wcielenia do wojska i wysłania na granicę z Gwineą Portugalską, gdzie toczyła się wówczas krwawa wojna o niepodległość. „Mimo to studenci trafiali tam jako żołnierze bez żadnego przeszkolenia. Niektórzy z nich zginęli”.

Upadek kolonialnych mocarstw, wojny o niepodległość, afrykański rozdział Zimnej Wojny – to wielka polityka popchnęła małego aktora na scenę.

Wolof, Fulbe, Mandinka i trochę Zeppelinów

Teatr z kolei popchnął Góo w stronę muzyki. „No prawie”. Bo muzyką interesował się przecież od zawsze, a brak oprawy dźwiękowej spektakli, w których występował, sprawił jedynie, że wraz z kilkoma znajomymi zapisał się do szkoły muzycznej w Dakarze, by rozwijać się w tym kierunku.

„Pochodzę z dużej rodziny – mam jedenaścioro braci i sióstr” – opowiada artysta. „Moja mama i mój ojciec bardzo lubili słuchać tradycyjnej muzyki ze swojego regionu. Od dziecka towarzyszyła mi więc kultura Sererów i Fulbe, kultura wolof, joola, mandinka, kultura mauretańska. Bliska mi była muzyka, która prowadziła do transu, co bardzo mi się podobało”.

Braterstwo dla pokoju_Dwutygodnik_2
Mamadou „Góo” Bâ

W rodzinnym domu Góo słuchało się jednak nie tylko muzyki afrykańskiej. Jeden z jego starszych braci słuchał dużo rocka i jazzu. Szczególnie lubił nagrania Led Zeppelin. „Mój ojciec był marynarzem i kiedy wracał do domu, przywoził mu różne płyty” – wspomina Senegalczyk. „Były wśród nich również albumy Black Sabbath, The Doors, dużo jazzu. W końcu brat założył zespół, w którym grał muzykę w stylu Jimiego Hendrixa. Był tak osłuchany w tym amerykańskim i brytyjskim rocku, że przyjaciele mówili o nim Mick, od Micka Jaggera. A to tylko jeden z braci – kolejny z nich wolał rhythm and bluesa i piosenkę francuską. To wszystko od najmłodszych lat plątało mi się w głowie”.

Nic dziwnego, że z kolegami założył zespół. Nazywał się GóoLi i grał muzykę, która wychodziła od tradycji, ale rozwijała się w różne strony. Już wtedy Góo zależało, by jego twórczości nie dało się łatwo wsadzić do gatunkowych szufladek. Najważniejsze, by muzyka podążała za odczuciami. Kierowanie się emocjami i intuicją nie wynikało jednak z braku wiedzy – w szkole muzycznej w Dakarze Senegalczyk uczył się nut i zyskiwał coraz większą świadomość artystyczną. Po dwóch latach zakończył jednak formalną edukację w tym zakresie. Albo inaczej: to edukacja skończyła z nim. „Zostaliśmy wyrzuceni ze szkoły za nieobecności i nasze koncerty, które nie miały charakteru muzyki szkolnej, ale świeckiej, popularnej”. A w sufickim Senegalu nie wszystkim się to podobało. Pozostaje mieć nadzieję, że byłym nauczycielom Góo przypadłaby do gustu nazwa jego najnowszego, polskiego zespołu. Ale o nim później. Na razie pozostańmy jeszcze Senegalu. Choć w obecności pewnego Europejczyka.

„Ja i inny”

Przez długie lata Góo pozostawał związany ze środowiskiem kulturalnym jego rodzinnego Pikine, miasta leżącego w pobliżu Dakaru. Opiekował się lokalnymi grupami teatralnymi, czasem pisał sztuki, piosenki, balety. Kiedy teatr angażował go mniej, skupiał się na swoim zespole muzycznym, w którym grał na gitarze i śpiewał. Ponadto prowadził warsztaty farbowania tkanin techniką Batik, kaligrafował banery i tablice ogłoszeniowe, udzielał korepetycji. Zawsze wolał niezależne życie od etatu w jakiejś miejskiej instytucji.

Zostaliśmy wyrzuceni ze szkoły za nieobecności i nasze koncerty, które nie miały charakteru muzyki szkolnej, tylko świeckiej, popularnej

Ta elastyczność przydała się, kiedy Jean Michel Bruyère, założyciel grupy teatralnej La Fabriks (dziś: LFK’s), szukał osób do współpracy w Senegalu. W swojej działalności Francuz od początku skupiał się na pracy z młodzieżą w trudnej sytuacji życiowej. Tworzył z nimi spektakle i inne wydarzenia, które wystawiał później w różnych miejscach świata. Ze swoimi projektami Bruyère zaczął coraz częściej lądować w Senegalu, więc szukał tam współpracownika. Góo, który już wcześniej angażował się w podobne działania, zgłosił się na ochotnika.

„Współpracuję z La Fabriks od wielu lat” – mówi Góo. „Zawsze chciałem, żeby moja sztuka służyła społeczności. Jeździłem z dzieciakami, także tymi z Senegalu, po różnych teatrach i festiwalach. W pewnym momencie Jean Michel powołał stowarzyszenie, szkołę artystyczną, która nazywa się Man-Keneen-Ki (Ja i inny). Trafiały do niej nie tylko dzieci zainteresowane teatrem, ale także malowaniem czy fotografią. Pomagaliśmy im rozwijać te umiejętności. Czasem w taki sposób, że po prostu organizowaliśmy im niezbędny sprzęt”.

Senegalczyk nie bez satysfakcji wspomina, że niektórym jego absolwentom się udało. Czasem docierają do niego informacje, że robią zdjęcia, kręcą filmy, działają w Europie. Ostatecznie on sam opuścił Afrykę. Wcale się o to nie starał – sprawy same się tak potoczyły. W Senegalu poznał Polkę, zakochali się, wzięli ślub. Kilkanaście lat temu przeprowadził się do Warszawy. „Przez Muzeum Etnograficzne poznałem osoby ze Strefy WolnoSłowej, która przygotowywała się wtedy do wystawienia «Burzy». Zdecydowałem się wziąć w tym udział.  Tym bardziej, że szybko zauważyłem, że oni prowadzą projekty podobne do tych, które realizowałem w Senegalu. Nie było z tego pieniędzy, ale zacząłem z nimi działać”.

Mędrzec parzy kawkę

Warszawska fundacja Strefa WolnoSłowa powstała z inicjatywy osób kultury i stawia sobie za cel tworzenie przestrzeni wspólnej twórczości dla osób o różnym pochodzeniu. Inicjatywa, którą wspomina Góo, to międzynarodowy projekt The City Ghettos of Today, w ramach którego zorganizowano performatywną instalację w siedmiu europejskich miastach. „Współpracowałyśmy z lokalnymi instytucjami przy organizacji warsztatów, których rezultatem każdorazowo była premiera spektaklu” – tłumaczy Alicja Borkowska, założycielka fundacji i reżyserka. „W Warszawie współpracowałyśmy z Państwowym Muzeum Etnograficznym i właśnie tam na warsztaty przyszedł Mamadou. Od tamtego czasu, a był to chyba rok 2013, działa w Strefie WolnoSłowej jako aktor, muzyk oraz członek zespołu Sound in Space Orchestra”.

W Strefie WolnoSłowej Góo brał udział w różnych grupach warsztatowych, w których osoby migranckie i uchodźcze, amatorzy z Polski, a także lokalni i migranccy profesjonaliści i profesjonalistki wymieniali się historiami, improwizowali, tańczyli, tworzyli muzykę. Nierzadko tworzone przez nich dzieła bazowały na biografiach uczestników.

„Mieliśmy poczucie, że brakuje przestrzeni, w których osoby uchodźcze i migranckie mogłyby się spotkać z osobami pochodzenia polskiego w innym kontekście niż nauka języka, pomoc prawna czy psychologiczna” – tłumaczy Borkowska. Reżyserka dodaje, że niezależnie od projektu Góo zawsze był dobrą duszą grupy: dbał o wszystkich wokół, wykazywał się opiekuńczością. „Myślę, że wcale nie tak często u zawodowych artystów występuje tak ogromna szczerość, zaangażowanie i poczucie, że są ważniejsze sprawy niż sama twórczość” – dodaje Borkowska. „Teatr jest ważny, ale nie aż tak jak relacje, współpraca, dbanie o siebie nawzajem”.


Nie tak często u zawodowych artystów występuje tak ogromna szczerość, zaangażowanie i poczucie, że są ważniejsze sprawy niż sama twórczość

Senegalczyk chętnie brał udział w wydarzeniach skierowanych do uchodźców, ale uczestniczył również w innych artystycznych inicjatywach: improwizował, śpiewał w zespole Żywica, a w 2014 roku zajął pierwsze miejsce w konkursie zorganizowanym w ramach interdyscyplinarnego festiwalu War<So>Vie. Poza tym cały czas szukał pracy. W końcu szczęście zaczęło się do niego uśmiechać. W 2015 roku Strefa WolnoSłowa otworzyła Stół Powszechny – kawiarnię i przestrzeń warsztatową w siedzibie Teatru Powszechnego. Góo znalazł tu zatrudnienie – robił kawę i warzywa na parze. Zaczął zarabiać, a przy okazji – jak dodaje w charakterystycznym dla siebie stylu – miał poczucie, że daje ludziom trochę przyjemności. Czy to była praca, której szukał? Poproszę o dżingiel.

Choć niedługo później zmienił pracę, to nie zmienił swojego miejsca pracy. Duża w tym zasługa Mai Kleczewskiej, która zaprosiła go do udziału w spektaklu „Wściekłość” wyprodukowanego przez Teatr Powszechny. Reżyserka poznała Góo najpierw prywatnie, ale szybko zachwyciła się jego talentem. „Pracowaliśmy razem dwukrotnie: przy «Wściekłości» według noblistki Elfriede Jelinek, za którą dostaliśmy Srebrnego Lwa na Biennale w Wenecji, oraz w Operze Narodowej, gdzie robiliśmy «Głos ludzki» Francisa Poulenca” – wymienia Kleczewska. „Myślę, że przed Góo dopiero teraz otwiera się nowa teatralna przestrzeń i szansa, żebyśmy poznali jego talent i osobowość. Zaskoczy nas jeszcze nie raz, ponieważ jest człowiekiem niezwykłym. Dla mnie jest po prostu mędrcem, którego spokój i skromność są tak ważne dla zespołu Teatru Powszechnego”.

W tej opinii reżyserka wyraźnie nie jest odosobniona. Niedługo po premierze „Wściekłości” Paweł Łysak, reżyser i dyrektor Teatru Powszechnego, zaprosił aktora do swojego zespołu. Góo pozostaje jego członkiem do dzisiaj.

Łączenie światów

Od tego czasu Góo gra w wielu głośnych spektaklach: „Mein Kampf” Jakuba Skrzywanka, „Lawrence’ie z Arabii” Weroniki Szczawińskiej, „Boskiej Komedii” Garbaczewskiego. Reżyserzy chętnie wykorzystują jego wokalne talenty. Jest to szczególnie widoczne w „Jądrze ciemności” Łysaka ze znakomitą muzyką Dominika Strycharskiego, która przyczyniła się do otrzymania przez kompozytora Paszportu „Polityki”. Warstwa dźwiękowa tej produkcji meandruje pomiędzy eksperymentem, hip-hopem, zelektryfikowaną muzyką afrykańską, amerykańskim soulem... Strycharski zna możliwości wokalne Góo, ale jest pod ogromnym wrażeniem jego otwartości, tego, jak z marszu wchodzi w jego pomysły, rozwija je.

Braterstwo dla pokoju_Dwutygodnik_4
Mamadou „Góo” Bâ w spektaklu "Jądro ciemności"

Ich muzyka nie tylko nie tylko buduje nastrój i nadaje rytm adaptacji Conrada, ale także przydaje mu kolejnych sensów. Kiedy Marlow przepływa obok rzekomej osady tubylców, ze sceny rozbrzmiewa słoneczny soul. „Cywilizacja, rozwój… pokój, humanizm.. postęp, cywilizacja... chrześcijaństwo…” – śpiewa Góo do prostego, przyjemnego groove’u wygrywanego na pianinie. Za chwilę biała załoga podejmie decyzję, by profilaktycznie ostrzelać nadrzeczne zarośla, które mogą skrywać miejscową ludność.

W wywiadzie, którego Mamadou „Góo” Bâ udzielił Monice Kwaśniewskiej, aktor twierdzi, że jego kolor skóry i odmienności kulturowa nie wpływają na repertuar ról, które dostaje. „Role, które gram, są bardzo różne, więc ja nie widzę takiego problemu. Spektakl «Lawrence w Arabii» dotyczy sytuacji uchodźców w Polsce, ale nie gram uchodźcy. Mówiliśmy różnymi językami – ja akurat po polsku” – tłumaczy. Choć wydaje mi się to godne pochwały, że aktor nie zostaje sprowadzony przez reżyserów do swojego pochodzenia, to przecież udział Afrykańczyka w „Jądrze ciemności” sprawia, że zyskujemy nową perspektywę, z której możemy śledzić okrucieństwa kolonializmu. Wypowiedź Góo skwitowałbym więc słowami: „No prawie”.

Nie zmienia to faktu, że bez wątpienia Góo nie stara się być „afrykańskim artystą w Polsce”. „Góo jest osobą kosmopolityczną, artystą, który szuka tego, co łączy, a nie tego, co dzieli. 

Nie da się go wykorzystać do łatwych politycznych diagnoz i w tym jest jego ogromna siła – nie ma wątpliwości Kleczewska

Artysta daje tego dowody także na polu muzyki, czego przykładem jest tegoroczna płyta Hizbut Jámm. „Słuchaliśmy z Goo bardzo różnej muzyki: od Billie Holliday po niemieckie Can” – wspomina pracę nad debiutem zespołu gitarzysta Raphael Rogiński. „A muzyka Senegalu? Ona w nas jest, ale ani przez moment nie pisaliśmy muzyki stylizowanej na afrykańską. Nie chodziło o to, że ja teraz napiszę coś w stylu Ali Farka Toure. Nie, my graliśmy swoją muzykę. Gdyby to miało być world music, to powinienem puścić Góo do przodu, żeby tańczył, kiedy ja mu coś podgrywam w tle, i wszyscy byliby zadowoleni. Powiedzieliśmy sobie na wstępie, że nie gramy w tę grę”.

U mistyków kipi

Rogiński usłyszał Góo na jakimś improwizowanym jamie kilkanaście lat temu. Od razu spodobało mu się jego podejście do tworzenia i oddanie muzyce, które wyczuwał ze sceny. Niedługo później zaprosił Senegalczyka do wspólnego występu podczas poznańskiego festiwalu Dawno, dawno… TERAZ! Muzycy zagrali wspólny koncert i jeszcze kilkukrotnie spotykali się ze sobą na scenie, ale przez lata nigdy nie mieli dość czasu, by popracować nad autorskim materiałem.

Braterstwo dla pokoju_Dwutygodnik_3
Hizbut Jámm

Artystów połączyły wspólne fascynacje – obaj słuchali muzyki Afryki Zachodniej lat 70. i 80., a także psychodelicznego amerykańskiego i brytyjskiego rocka tego okresu. Rogiński śmieje się, że choć wychowali się na dwóch różnych kontynentach, to obaj są trochę hippisami. Utrzymuje ponadto, że jeżeli Hizbut Jámm gra jakiś folklor, to tylko warszawski, bo to przecież muzyka nagrana w tym mieście i przez jego mieszkańców. Oczywiście jednak nie brakuje w niej afrykańskich tropów, poczynając od tekstów śpiewanych w języku wolof, po nazwę grupy zakorzenioną w senegalskiej tradycji.

„W tym czasie słuchałem dużo hizbutów, to jest zespołów chóralnych z Senegalu, gdzie panuje suficki islam z całą jego mistyką” – wspomina Rogiński. „Te grupy śpiewały święte pieśni i ich wykonania są po prostu genialne. Głównym mistykiem Senegalu był Amadou Bamba, który założył miasto Touba – centrum mistyki w tej części świata. Od początku podobała mi się nazwa «hizbut», bo oznacza «braterstwo». Tylko jaki to miałby być hizbut? Stanęło na Hizbut Jámm, czyli braterstwie dla pokoju”.

Hizbut Jámm - Caada Gi - Instant Classic

video-thumbnail Watch on YouTube

„Mieliśmy próby w mieszkaniu Raphaela” – wspomina Góo. „On przynosił notatki, grał kilka dźwięków i ja na ich podstawie pisałem. Czasem to było tylko kilka wersów, ale wychodziło nam to bardzo fajnie”. Rogiński twierdzi, że przez te kilka dni grali niczym w transie. Odpalali kadzidła, popijali Café Touba i improwizowali na bazie wymyślonych przez niego wcześniej prostych riffów. „W zasadzie, to ja nie wiem, co to było” – rozkłada ręce gitarzysta. „W trzy dni zrobiliśmy program na trzy płyty – wszystko szło bardzo szybko, bardzo naturalnie. Ta muzyka z nas po prostu wykipiała. Jakbyśmy dali za dużo drożdży”.

W trzy dni zrobiliśmy program na trzy płyty. Ta muzyka z nas po prostu wykipiała

Kipiało też podczas koncertu promującego album „Hizbut Jámm” w warszawskim SPATiF-ie. Muzycy wystąpili w pełnym składzie: to jest z perkusistą Pawłem Szpurą i grającym na korze Noumsem Dembele. Dialogi trzech strunowych instrumentów plotły się w nieskończoność w rytm organicznej, transowej gry Szpury, który uwijał się przy perkusji z wigorem, ale też lekkością znaną z nagrań samego Hamida Drake’a. Stojąc w tłumie, nie widziałem twarzy siedzących obok siebie muzyków. Jednak z tego co słyszałem, dogadywali się bardzo dobrze. „Praca z Góo to było takie zwariowane pisanie” – wyznaje Rogiński. „Przez te kilka dni byliśmy jak Keith Richards i Mick Jagger”.

Słyszę te słowa i myślę sobie, że Góo ucieszyłby się, że został porównany do lidera Rolling Stonesów, tak jak wcześniej jego brat. A przecież niemal widzę, jak z tym swoim promienistym uśmiechem kręci głową i dodaje: „No prawie”.

 

Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie rozmówców i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.